Teatr Gdynia Głowna

WIECZNA KOMEDIA i KARDIOSYSTEM - Młoda Krytyka - recenzja Kacpra Jędrzejczaka

Recenzja Kacpra Jędrzejczaka do spektakli "Wieczna Komedia" w reż. Grzegorza Kujawińskiego oraz "Kardiosystem" w reż. Ewy Ignaczak w ramach projektu "Młoda Krytyka".

„Wieczna Komedia” oraz „Kardiosystem”.
Recenzja w dwóch aktach.

Na początku niniejszego tekstu chciałem przyznać, że głowiłem się nieco nad tym, w jaki sposób ująć wrażenia, towarzyszące dwóm spektaklom, których miałem okazję doświadczyć w ostatnich dniach. Pomysł wpadł do mojej głowy w trakcie wieczornego spaceru po opuszczeniu teatru, kiedy to potrzebowałem ochłonąć z wpływu ciekawych doznań i uporządkować je nieco w głowie. Jako, że obie sztuki są w moim odczuciu powiązane ze sobą przez poruszaną tematykę, a także część obsady aktorskiej – uznałem za właściwe, aby opisać je wspólnie w jednej recenzji.

Akt I: „Wieczna Komedia”
Czytając opis sztuki w repertuarze, gdzie główną inspirację stanowiły starogreckie komedie Arystofanesa, spodziewałem się poznać, z czego zaśmiewali się ludzie ponad dwa tysiące lat temu. Jak przeważnie miewam w zwyczaju – niekoniecznie dobrym dla kogoś, kto próbuje swoich sił w krytyce, również amatorskiej – szedłem na spektakl „w ciemno”, nie zapoznając się choćby minimalnie z materiałem źródłowym czy samym autorem tekstów, na których tenże oparto. Poprzez tę lekką naiwność czy tez zwykły przejaw ignorancji, trwałem nadal w przekonaniu, że oglądam współczesną adaptację starożytnych dzieł… przez pierwsze dwadzieścia minut.

Przekonanie to gruchnęło z łoskotem o ziemię, a moja szczęka nieomal razem z nim, kiedy to jedna z występujących na scenie aktorek stwierdziła „Nie, ja to p…” i zbierała się do wyjścia w swoim wzburzeniu, wbijając mnie – jak i prawdopodobnie choćby część widowni – w niemałą konsternację. Było to tak gwałtownym wybiciem z wygodnego zapadnięcia się w ukazywaną historię, że miałem niemały kłopot w określeniu czy jestem świadkiem wyjścia aktorki z roli i ujawnienia drzemiącego za teatralnymi kulisami konfliktu w grupie, czy jednak nadal oglądam przedstawienie, na które się wybrałem. Niepierwszy raz spotykam się z zabiegiem przejścia na meta-poziom, gdzie „mówi się o teatrze w teatrze” albo ewentualnego burzenia tzw. „czwartej ściany”. Jednak tutaj, wyrwanie z charakterystycznej atmosfery i aury teatralnego przedstawienia było na tyle silne, że zburzyło wręcz rozpoznawalną granicę pomiędzy realizmem a fikcją jedynie naśladującą rzeczywistość.

Wyjątkowo sprytne zagranie, szanowni Twórcy, chapeau bas.

Znając specyfikę sztuk wystawianych przez Teatr Gdynia Główna, po raz kolejny widz został poczęstowany tym, w czym Teatr ten zdaje się specjalizować: burzeniem utartego konwenansu sztuki teatralnej, przełamywaniem „czwartej ściany” oraz angażowaniem publiki w akcję sztuki, gdzie wybrane osoby choćby na moment stają się aktorami na scenie lub pozostając na zajętym przez siebie miejscu. Nie można również zapomnieć o tym, że widz po raz kolejny otrzymuje nowe materiały i opinie do własnych przemyśleń na temat aktualnych realiów życia społecznego w formie, która pozwala na zastanowienie się, pomimo trudności, jakie czasem towarzyszą poruszanej tematyce.

Jako, że osobiście jestem momentami zmęczony kolejnymi iteracjami tematyki feminizmu, piekła kobiet, nierówności związanych z płcią, walki kobiet o swoje prawa – niemal z przyzwyczajenia przewróciłem oczami na hasło „feminizm”. Zanim jednak zostałbym rozszarpany żywcem za tak bezpośrednie stwierdzenie, chciałbym zaznaczyć, że miło rozczarowałem się sposobem, w jaki tenże temat został ujęty. Zamiast spodziewanej kolejnej gloryfikacji feminizmu i walki kobiet o swoje prawa, moim oczom i uszom ukazał się komentarz i dyplomatyczna, acz stanowcza krytyka współczesnego ruchu feministycznego, dotycząca nieraz spotykanej postawy „chcemy przywilejów równych mężczyznom, ale bez dodatkowych obowiązków”. W mojej opinii, wprowadziło to zdrowe zbalansowanie do dyskusji o sprawach równouprawnienia. Ot, zwykłe wyhamowanie przebijającego tu i ówdzie fanatyzmu oraz utrzymywanej pośród medialnej papki narracji, z jaką każdy z nas w jakimś stopniu się styka – a jak dużo zdrowego rozsądku potrafiło wnieść w dyskusję na tak drażliwy temat.

Pośród wspomnianych wcześniej specjalności Teatru Gdynia Główna, także i tym razem część publiczności została wciągnięta w odgrywanie sztuki. Doprawdy, przyjemnie zabawnym było przy tej okazji oglądać w pełni kobiecą obsadę, ukazującą stereotypy związane z mężczyznami w krzywym zwierciadle. Nie był to jedyny komentarz na temat mężczyzn w tej sztuce – ale o tym w dalszej części recenzji. W tej konkretnej scenie, o której piszę, zamysłem było ukazanie, kto decyduje i zbiera dane z opinii publicznej o sprawach ważnych dla kobiet – niestety, przeważnie osobami decyzyjnymi bywają w tym mężczyźni. Obserwacja takiego stanu rzeczy nie została jednak ukazana w narracji „mężczyzna zły, kobieta dobra i niewinna”. Absolutnie nie. Właśnie wspomniane wcześniej krzywe zwierciadło pozwoliło uświadomić, co zostało zaniedbane w obecnym porządku administracyjno-społecznym. Zresztą, nie tylko to – komentarzy o sposobach myślenia, które zadomowiły się w naszych głowach oraz bywają bezkrytycznie przekazywane z pokolenia na pokolenie, było dużo więcej.

Pośród obserwacji kondycji naszego społeczeństwa spotykamy się również z tematami: różnych, nieraz rozbieżnych względem siebie oczekiwań wobec tego, jakimi kobiety powinny być, tak kultywowanymi przez starsze pokolenia, jak i czasem bezkrytycznie powielane przez młodsze, lub tylko nieznacznie modyfikowane; przemocy względem kobiet; dostępności antykoncepcji i prawa do aborcji; problematyki gwałtu i możliwości zgłoszenia tego przestępstwa przez ofiarę, gdzie nieraz część lub większość odpowiedzialności za czyn próbuje być spychana na poszkodowaną (przestępstwa jakże obrzydliwego i haniebnego w moim odczuciu, jeśli chodzi o osobę sprawcy, aczkolwiek ten tekst nie jest miejscem na prezentowanie szerszej opinii w tej sprawie). Są to wyjątkowo niewygodne i trudne tematy, gdzie poruszanie się w dyskusji czasem przypomina przejście przez pole minowe bez wykrywacza lub trału, a osoba chcąca przekazać swoje mniej radykalne poglądy, lecz niekoniecznie zgodne z publicznie utrzymywaną narracją, ryzykuje opaczne zrozumienie i zaszufladkowanie jako wrogi opozycjonista do ewentualnego odstrzału.

Podsumowując, „Wieczna Komedia” jest dziełem wartym obejrzenia, które komedię posiada głównie w tytule oraz najwyżej w początkowym akcie opowieści. Owszem – wykrzywia, wyolbrzymia i wypacza realia oraz absurdy, pośród których żyjemy; pokazuje w początkowych momentach, że niektóre pozornie zabawne tematy związane z kobietami i ich naturą są „stare jak świat” – jednak mało jest faktycznych momentów, w których można by się faktycznie zaśmiać. Jeśli w ogóle byłoby miejsce na śmiech – to raczej przez łzy, ze zmęczenia tym, jak się rzeczy mają. Czy można znaleźć w tej sztuce propozycje rozwiązań lub choćby nadzieję? Pozostawię to do rozstrzygnięcia tym, którzy będą chętni na wycieczkę się do teatru, aby obejrzeć właśnie tę pozycję.

Akt II: „Kardiosystem”
Jedną z pierwszych rzeczy, jaka rzuciła się w oczy, kiedy tylko zasłyszałem o tym tytule, był przepiękny plakat z anatomicznie poprawnym sercem w przyciągającej oko czarno-czerwonej kolorystyce. Następną rzeczą – nieco tajemniczy i zachęcający opis w repertuarze teatralnym. Czegóż można by się spodziewać? No właśnie…

Nawiązując do wstępu do całości recenzji, chciałbym przekazać jeden z elementów, którym charakteryzują się obie sztuki: zacieranie granicy pomiędzy fikcją naśladującą rzeczywistość a realizmem. W tym wypadku manewr ten przejawia się już na samym początku, wspaniale tworzony przez warsztat aktorski pani Małgorzaty Polakowskiej, którą to również mogłem oglądać pośród głównych ról „Wielkiej Komedii”. Postać schorowanej artystki w początkowym monologu została oddana na tyle przekonująco, że wydawało mi się, jakbym oglądał pożegnanie aktorki z jej własną pasją. Że nie tyle jestem świadkiem spektaklu, na który się wybrałem, a właśnie wspomnienia, że ktoś kończy karierę, ponieważ ilość wkładanej pracy jest niewspółmierna do osiąganych korzyści. Cóż, po raz kolejny dałem się podpuścić jak przysłowiowy zajączek w lesie – nie żałuję, a nawet zaczynam delektować się takim obrotem spraw.

Niezwykle miło było przyjrzeć się profilom psychologicznym obu postaci, zwłaszcza osobie pani chirurg, granej przez panią Hannę Miśkiewicz. Doświadczona pani lekarz,
której – napiętnowany doświadczeniami cudzej śmierci oraz dziesiątkami operowanych przez nią ciał – umysł zdawał się przeskakiwać między oderwaniem się od rzeczywistości a twardym zakotwiczeniem w niej, zależnie od bodźców i słów kluczowych. Te zaś pozwalały na przechodzenie między wspomnieniami i fantazjami oraz fragmentami wiedzy, którymi postać lekarki dzieliła się z chorą oraz widownią. Interesujące przedstawienie jak zmęczony umysł usiłuje chronić sam siebie przed popadnięciem w obłęd, kurczowo łapiąc się okruchów normalnego, codziennego życia.

W sztuce mamy tak naprawdę zderzenie dwóch światów i dwóch chorych osób: jedna niedomaga na ciele, druga zaś – na duszy. Przy czym ta druga nie zauważa szczególnie swoich dolegliwości. W wyniku dziwnego splątania wspólnych losów, ich wzajemne ozdrowienie jest zależne od siebie. Im bardziej zaczniemy zagłębiać się w sytuację, tym bardziej intrygujące staną się sposoby, w które osłabiona walką z własną chorobą pacjentka, stanie się również lekarzem.

Pośród tematów poruszonych w sztuce jest sytuacja, gdzie kobieta musi udowodnić swoją wartość w zawodzie zdominowanym przez mężczyzn. Jednakże, nie bez powodu, co jest zaznaczone w wypowiedziach pani chirurg: to zawód wymagający krzepy – choćby na przykładzie lekarza asystującego głównemu chirurgowi, który musi utrzymywać klamry odciągające żebra w ustalonej pozycji. Krytyczne podejście do kondycji współczesnego feminizmu jest równie zaskakującym, co odświeżającym doświadczeniem. Jeden z tych momentów, gdzie nie jesteśmy znowu karmieni powtórką medialnej papki, a jednak musimy się zastanowić. Może nawet i zweryfikować własne przekonania?

Nie wiem tak naprawdę, jak podejść do podsumowania „Kardiosystemu”. Trochę przeklinam w tym swoją pamięć oraz kilka dni niemocy twórczej, aby być w stanie sklecić kilka sensownych zdań treści. Chociaż, kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać – przecież cały spektakl był przedstawieniem procesu powrotu do zdrowia. I to nie wyłącznie schorowanej na ciele artystki, ale również i lekarki z bliznami na duszy. I im dłużej przyglądam się w ten sposób – jawi się przed oczami opowieść z dużą dozą goryczy, ale i ulgą w zakończeniu. Ta właśnie ulga podnosi na duchu, stając się mocną stroną całości. Osobiście, podobnie jak w przypadku innych rodzajów sztuki, jestem zdania, że najbardziej wartościowymi dziełami są te, które przynoszą nam nadzieję lub pozwalają na nowo ujrzeć piękno świata. Czy jest to staromodne myślenie, opozycja względem napuszonej w swojej awangardowości sztuki współczesnej przez duże „SZ”? Bardzo możliwe. Co nie przeszkadza w fakcie, że te sprawdzone kierunki nadal mają wzięcie…

Kacper „Katz” Jędrzejczak